CNOTA.

Niektórzy nowocześni filozofowie zarzucają Kościołowi, jakoby źle pojmował istotę cnoty. Zdaniem ich, cnota polega na bezwzględnej bezinteresowności, a Kościół takową bezinteresowność skaził bojaźnią piekła i nadzieją nieba. Człowiek prawdziwie cnotliwy, mówią, kocha i pełni cnotę dla cnoty, a chrześcijanin praktykuje cnotę, by zasłużyć na niebo i uniknąć piekła, a zatem skoro czyniąc dobrze, spodziewa się hojnej nagrody, działa we własnym interesie; jest to człowiek roztropny, ale nie cnotliwy. Pomówimy o tem nieco obszerniej w artykule Moralność, tutaj zaś zamieszczamy niektóre tylko uwagi. Zarzut ten polega na dwojakim błędzie.

1-o Naprzód błąd to uderzający twierdzić, że Kościół naucza, iż nie trzeba kochać prawdy i dobra dla prawdy i dobra; nauka Kościoła pod tym względem jasno wyłożona w katechizmach i traktatach teologicznych. Każdy chrześcijanin wie, że w objawienie boskie wierzyć potrzeba nie dla tego tylko, że Pan Bóg nagradza wierzących, ale i dla tego, że Bóg jest prawdą, która nie może nas ani w błąd wprowadzić, ani sama się mylić. Każdy chrześcijanin wie, że miłość, na której zasadza się doskonałość chrześcijańska i bez której nie można wejść do nieba, polega na kochaniu Boga nadewszystko, dla Niego samego, jako ostatecznego końca. Zarzuty przeto, czynione w tym względzie Kościołowi, powstały jedynie z nieznajomości najelementarniejszych zasad Kościoła.

2-o Lecz, powie kto, Kościół nakazuje chrześcijaninowi pożądać nieba i dobrze czynić, by posiąść niebo, bać się piekła i pełnić cnotę, by uniknąć piekła. A nie jest że to zacierać pojęcie cnoty? Odpowiadamy: Kościół naucza, że Boga trzeba kochać dla Boga, że w prawdę objawioną trzeba wierzyć dla prawdy, i że nasze czyny o tyle są nadnaturalnie dobre, o ile pochodzą z miłości; nadto, że Boga powinniśmy miłować nie tylko dla Jego nieskończonych doskonałości; ale jeszcze i dlatego, że Bóg jest i będzie największym naszym dobroczyńcą. Sama natura rzeczy wkłada na stworzenie miłość wdzięczności. Co więcej, Bóg przeznaczył człowieka do szczęścia w niebie, które ma sobie wysłużyć; człowiek zatem pod karą nieposłuszeństwa rozkazom boskim, powinien pragnąć tego ostatecznego celu i wszystko wypełniać, co do niego prowadzi. Jako stworzenie obdarzone rozumem i wolą, powinien wszystkiemi swemi pragnieniami i wszystkimi swymi czynami zdążać do celu, który mu Bóg przeznaczył, inaczej bowiem oddali się od Boga, nie będzie Go kochał, będzie Jego nieprzyjacielem. Podobnie też się objaśnia i bojaźń piekła.

Pragnienie nieba i bojaźń piekła, w warunkach, w jakich się obecnie człowiek znajduje, są pobudkami zdolnemi skłonić człowieka do pełnienia woli Bożej, t. j. aby Boga kochał dla Boga, a bliźniego z miłości ku Bogu. Chcieć stłumić to pragnienie posiadania nieba i uniknienia piekła, jest to samo, co przypuszczać, że człowiek nie powinien się starać dopiąć swego ostatecznego celu i nie powinien wcale myśleć o nim.

Lecz jeszcze zarzucają: Kościół bojaźnią pobudza wiernych do pełnienia cnoty! Tak jest, Kościół grozi grzesznikowi utratą nieba i karą piekła, ale czyni to dlatego, żeby przemienić grunt złej woli człowieka i nakłonić go do pożądania tego, czego Bóg chce, a mianowicie, aby kochał Boga dla Boga i dobro dla dobra. Jeżeli te drugorzędne pobudki, gdzie interes ludzki w grę wchodzi, przeszkadzałyby komu wznieść się do pobudek wyższych i bezinteresownych, Kościół pierwszy-by je potępił i ogłosił, że źle są rozumiane. Ale nic podobnego nie zdarza się pomiędzy chrześcijanami, a jeśli niekiedy grzesznicy zatrzymują się na samej bojaźni piekła i nie posuwają się aż do przemiany swej złej woli i do spełnienia przykazania miłości całkowicie, nawrócenie ich jest tylko połowiczne. Spotwarzają więc Kościół ci, co zarzucają mu serwilizm. Kościół zezwala, ażeby jego dzieci miały w sercu bojaźń bożą, taką, jaką ma syn względem swego ojca i dobry sługa względem swego pana, bo i sam Chrystus doświadczał takiej bojaźni (Łuk. XII, 5). Ale Kościół nie pozwala, by chrześcijanin ulegał niewolniczemu serwilizmowi, jakim się odznaczają źli słudzy, gotowi każdej chwili nie słuchać swego pana, jeśliby się go nie obawiali, bo oni nie służą mu w szczerości serca. Czyż wzmiankowani filozofowie pragną, ażeby Kościół, niepomny na naukę swego boskiego Założyciela, odrzucił wszelką bojaźń, nawet bojaźń syna i sługi względem ojca i pana? Ależ wówczas prawo boskie poszłoby w zapomnienie i niezliczone mnóstwo ludzi weszłoby na drogę potępienia! Miał tedy słuszność uczony Bergier, gdy pisał, że „ci, którzy utrzymują, iż cnotę trzeba kochać dla cnoty, bez żadnej pobudki bojaźni ani nadziei na życie przyszłe, są szarlatanami, chcącymi nas uwieść pięknymi, ale bez znaczenia wyrazami. Filozofowie, którzy nie chcą uznać Boga prawodawcy, nagradzającego dobre uczynki i karzącego złe, a prawią bezustannie o cnocie, są albo marzycielami, nie rozumiejącymi siebie samych, albo obłudnikami, imponującymi ignorantom.“ (Dict. de théol. Vertu). Jednem słowem, skoro Bóg przeznaczył rozumnym istotom wieczną szczęśliwość i wskazał im ostateczny cel życia, możnaż przypuścić, żeby czyny ich były cnotliwe, bez zdążania do onej szczęśliwości, i do onego celu, możnaż przypuścić, żeby nam wolno było zamykać oczy na tę nieśmiertelną nadzieję?

Prw. Lehmkuhl. Theol. moralis; Kardynał Mazella, de Virtutibus infusis; i w ogóle wszystkich teologów katolickich, którzy pisali o cnotach.